Partner: Logo KobietaXL.pl

Ma 35 lat, czwórkę dzieci i oddanego męża. Ktoś mógłby powiedzieć, że niczego jej w życiu nie brakuje.

– Brakuje mi siebie. Już zapomniałam, kim tak naprawdę jestem – przekonuje jednak Wioleta.

Jak mówi, dorosłe lata poświęciła na myślenie o innych i dbanie o nich. O tym, co jest w życiu ważne, przypomniał jej nagły impuls. Wyrwał z dotychczasowej stagnacji i otworzył nowe drogi. I nowe rany.

Pierwsza miłość trwa dwie dekady

Wioleta poznała Marka jeszcze w szkole. Był jej pierwszym chłopakiem, pierwszą szaloną miłością.

– Pierwszy raz zobaczyłam go na osiedlowym ryneczku. Czytałam w tamtym okresie mnóstwo romansów, ale nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia. Wydawało mi się to głupie. A później ja głupio się zakochałam, kiedy zobaczyłam wysokiego blondyna z loczkami pakującego ogórki. Nasze spojrzenia się spotkały i stała się magia. Widziałam i czułam, że on też właśnie się we mnie zakochuje – opowiada Wioleta, uśmiechając się smutno.

Kiedy się poznali, była końcówka wakacji. Ostatnie dni lata spędzali razem, rozstając się tylko nocami. Chłonęli siebie i poznawali, nie chcąc uronić ani chwili z możliwości, które dawał im brak szkoły. Na wspólnych spacerach, wycieczkach rowerowych i oczywiście kiszeniu ogórków, dzięki któremu – jak oboje opowiadali – udało im się na siebie trafić.

Ale mogło się też udać bez ogórków, bo po dwóch tygodniach znajomości przyszedł czas na powrót do szkoły.

– Byliśmy w sobie zakochani na maxa. Oboje dojrzali jak na swój wiek, rozmawialiśmy o setkach rzeczy i przeżywaliśmy, że plany zajęć nas rozdzielą. I dopiero ostatniego dnia wakacji okazało się, że uczymy się w tej samej szkole. Ja szłam do pierwszej klasy, Marek do trzeciej. To sprawiło, że poczuliśmy się bezpieczniej i przestaliśmy bać rozłąki – mówi Wioleta.

Zakochani nadal spędzali więc ze sobą każdą wolną chwilę. Rok szkolny zleciał nie wiadomo kiedy, przyszedł czas matury Marka i wyboru dalszej drogi. Poszedł na inżynierskie studia w ich rodzinnym mieście, tak żeby nadal móc być blisko Wiolety, której zostały dwa lata ogólniaka.

Wymyślili, że pobiorą się od razu po tym, jak zda maturę. Snuli plany o wspólnym mieszkaniu i dzieciach i uwielbiali uprawiać seks.

– Oboje byliśmy dla siebie pierwszymi partnerami. Wszystkiego uczyliśmy się razem. Byliśmy dla siebie cierpliwi i wyrozumiali, ale też bardzo namiętni i otwarci na nowe. Nie mogliśmy się sobą nasycić, a że oboje mieszkaliśmy jeszcze z rodzicami, to nie chodziliśmy do łóżka tak często, jak byśmy chcieli – opowiada.

Rodzice obu stron raczej przyklaskiwali związkowi. Mama i tata Marka dość gorliwie podchodzili do kwestii religii, angażowali się w działania kościelne i pilnowali, żeby żyć „po bożemu”. Dlatego ucieszyli się, że ich syn chce wcześnie założyć własną rodzinę i budować ją na fundamencie kościelnego małżeństwa. Rodzice Wiolety nie byli aż tak zachwyceni pomysłem wczesnego ślubu, ale kiedy obserwowali córkę przez okres związku z Markiem, widzieli, że jej uczucie tylko się umacnia. Nabrali wiec pewności, że to nie jest młodzieńczy kaprys i dali młodym zielone światło.

Życie przecieka przez palce

Jak wspomina Wioleta, na początku było im razem cudownie. Wspólne życie było jednym długim miesiącem miodowym. Ale sielankę przerwało to, co jeszcze przed ślubem wydało im się świetnym pomysłem na życie – ciąża i dziecko.

– To nie była wpadka. Od razu postanowiliśmy, że chcemy mieć dzieci jak najszybciej. Ja byłam świeżo po szkole i załapałam się do pracy w sklepie kosmetycznym, Marek studiował i pracował. Uznaliśmy, że nie ma na co czekać. Dziś nie rozumiem, co mieliśmy wtedy w głowach – przyznaje Wioleta.

Problemem stało się nie tyle dziecko, co rezygnacja z siebie. Wioleta była zawsze aktywną osobą i potrzebowała się rozwijać. Kiedy pojawiła się córeczka, musiała poświęcać czas jej i prowadzeniu domu. Ale Marek namówił ją, żeby szli za ciosem i tak półtora roku później urodziła kolejne dziecko, a za kolejne dwa – dwójkę, bo ciąża była bliźniacza. Wtedy oboje uznali, że w domu zrobiło się tłoczno i postanowili całą uwagę skupić na wychowaniu dzieci.

– Cały dom dzieci. Jak dziś o tym myślę, to nie wiem, jakim cudem dałam radę. Tego nie było można porównać do pracy na etat, bo oczy z tyłu głowy trzeba było mieć przez 24 h. Nie było od tego odpoczynku. Kiedy czasami kłóciliśmy się z Markiem na przykład o to, że nie wyrobiłam się z obiadem, potrafił powiedzieć „Ale przecież to ja pracuję, ty całymi dniami siedzisz w domu”. To mnie wkurwiało – mówi Wioleta.

Podcięte skrzydła

W swojej opowieści kilka razy podkreśla, że kocha każde ze swoich dzieci i że one nie są niczemu winne. Ale ma też świadomość, że źle wybrała i po latach zapomnienia o sobie postanowiła zawalczyć o to, jak będzie wyglądała reszta jej lat. Z kilkunastoletniego marazmu, życia wokół dzieci, szkoły, brudnych garnków i znienawidzonego corocznego kiszenia ogórków (to była jedyna praca domowa, w którą Marek chętnie się angażował. Zawsze powtarzał, że właśnie dzięki ogórkom poznał miłość swojego życia) wyrwał ją widok martwego gołębia.

– Wiem, że to może się wydawać banalne. Ale szłam do szkoły na wywiadówkę i zauważyłam, że coś leży na ulicy. Podeszłam bliżej i okazało się, że to potrącony gołąb. Ale co najgorsze, nie był jeszcze martwy: leżał na boku i od czasu do czasu poruszał skrzydłem, chcąc chyba ostatkami sił zerwać się do lotu. To była bardzo ruchliwa jezdnia, nic nie mogłam zrobić. Stałam jak zamurowana i obserwowałam, jak z każdą minutą jego ruchy stawały się coraz wolniejsze aż w końcu zupełnie ustały. Kiedy w końcu stamtąd odeszłam, zorientowałam się, że z oczu płyną mi łzy. Jak grochy, jak kamienie. Bo uświadomiłam sobie, że ja też już dawno przestałam poruszać skrzydłem – wspomina Wioleta, płacząc.

Martwego gołębia zobaczyła niecałe dwa tygodnie przed Wielkanocą. Wtedy podjęła decyzję, że święta będą ostatnim czasem spędzonym z rodziną. Wszystko przygotowała jak zwykle, zachowywała się zwyczajnie, ale każdą czynność, każdą potrawę i porządki robiła tak, jakby miał to być ostatni raz w życiu. W starym życiu.

– To była cholernie trudna decyzja, ale musiałam ją podjąć, żeby się uratować. Odchodzę od rodziny, jednak nie wiem, czy na zawsze? Czy zupełnie zerwę z nimi kontakt? Na razie tak. Zobaczymy, co będzie dalej – kończy.

Na pytanie o to, jak jej decyzję przyjął mąż, najpierw milczy. Po chwili przyznaje, że z nim nie rozmawiała. W Niedzielę Wielkanocną wieczorem, gdy Marek z dziećmi wyszedł do kościoła, spakowała się i wyszła. Kiedy jeszcze stała w drzwiach, wróciła się i wyciągnęła z słoik z ogórkami kiszonymi. Rzuciła nim o ścianę i dopiero wtedy odeszła na dobre.

Katarzyna Mak

Tagi:

rozstanie ,  rozwód ,  życie , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót