Partner: Logo KobietaXL.pl

Martyna ma 35 lat, 5-letniego syna i dość męża, z którym żyje od 13 lat. Choć oczywiście kiedy go poznała, nigdy nie spodziewała się takiego finału.

 

– Oglądałam filmy, czytałam książki. Jak wszyscy, żyłam w świecie, który obiecywał bycie razem „aż do śmierci” i wspólne trwanie „długo i szczęśliwie”. Ja też uwierzyłam, że życie trzeba spędzać we dwójkę i że kiedy założymy sobie obrączki i będziemy wierni, czeka nas miłość jak z bajki. Albo chociaż z komedii romantycznej – żali się.

 

Teraz wie, że trwa w związku z przeszłością, ale bez przyszłości. W teraźniejszości jednak nie bardzo wie, jak z niego wyjść.

 

Winna pierwsza miłość

 

Ona miała 18 lat, on 23. Ona kochała po raz pierwszy i on też nigdy wcześniej nie był zakochany.

 

– To była bardzo intensywna i bardzo wyczerpująca piękna przygoda, która zakończyła się małżeństwem. Widzisz, nawet mówię, że małżeństwo ją zakończyło. A przecież tak naprawdę wszystko dopiero wtedy miało się zacząć – przypomina Martyna.

 

Piotr pracuje w branży sportowej. Nie chce zdradzać szczegółów, ale wiąże się to z częstymi przeprowadzkami. Wiedziała o tym od początku, bo karierę zaczął jeszcze przed tym, jak się poznali, i nie było mowy o zmianie planów. Martynie to pasowało, chociaż w pierwszych latach po ślubie często dziwiła się dlaczego.

 

Kiedy szła do ołtarza, miała 22 lata i rozgrzebane studia. Zawsze pociągało ją malarstwo, więc spróbowała swoich sił i złożyła papiery na Akademię Sztuk Pięknych. Na jej kierunku nie było dużo miejsc, a ona wiedziała, że prawdopodobnie i tak nie dokończy studiów, ale bardzo chciała spróbować. Czuła, że gdyby tego nie zrobiła, popełniłaby największy błąd w życiu. Została przyjęta i to był jeden z jej najszczęśliwszych dni.

 

Ale kolejne były przynajmniej równie szczęśliwe. Studiowała intensywnie, malowała jak szalona i chłonęła każde słowo z ust wykładowców i wykładowczyń, dziwiąc się, jak wielką przyjemność z tego czerpie. W przerwach od randkowania z Piotrem biegała na wernisaże, angażowała się w koła naukowe i zaczytywała w branżowych książkach. Przez te trzy lata na uczelni wsiąknęła w środowisko i naukowe, i artystyczne. Wszyscy ją znali i cenili za nieskończoną energię i wychodzenie z inicjatywą. Nikt nie wierzył, że po licencjacie rzuca karierę.

 

– Myślę, że może gdyby ktokolwiek wziął na poważnie moje małżeńskie plany, zdążyłby mnie „urobić”: przekonałby, żebym została. Może już wtedy rozstalibyśmy się z Piotrkiem? Ale wykładowcy i wykładowczynie wróżyli mi świetlaną karierę, a koledzy i koleżanki zawsze po takich rozmowach myśleli, że za dużo wypiłam. Obudzili się z ręką w nocniku, kiedy dostali zaproszenia ślubne na weekend po obronie licencjatu – wspomina.

 

Sz(t)uka życia

 

Pierwsza przeprowadzka była trochę jak wyjazd na miesiąc miodowy – odbyła się zaraz po ślubie. Martyna z Piotrem zamieszkali we Frankfurcie. Kiedy mąż wychodził do pracy, ona urządzała mieszkanie i uczyła się języka. Traktowała to wtedy jako ciekawą przygodę i wyzwanie artystyczne: stworzyć coś z niczego i znaleźć sobie miejsce w nowym życiu – jako żona, ale przede wszystkim jako cudzoziemka, którą była po wyjeździe.

 

– To był naprawdę piękny czas. Nie za bardzo żałowałam porzucenia studiów, może dlatego, że od dawna byłam na to przygotowana. Zawsze lubiłam zmiany, nowe to dla mnie piąty żywioł, więc świetnie odnalazłam się w niemieckim domu. Szybko załapałam język, poznałam przyjaciół i nawet zaczynałam się wkręcać w tamtejsze środowisko artystyczne. Była tam m.in. para fenomenalnych malarek, których twórczość oburzyłaby bogobojnych Polaków – mówi.

 

Ale minęły dwa lata i na horyzoncie pojawiła się kolejna przeprowadzka jeszcze dalej na zachód – do Porto. Schemat był ten sam, ale i podobna frajda z nowego. Poznała przyjaciół, opanowywała język, który sprawiał trochę problemów, ale za to cudownie dogadywała się z Piotrem. Może to bliskość plaży, w pobliżu której mieszkali i gdzie uwielbiali razem spędzać noce?

 

Tylko że po kilkunastu miesiącach przyszła kolejna zmiana, później kolejna i jeszcze trzy następne. Ze słonecznego Porto trafili do deszczowego Londynu. To była pierwsza zmiana adresu, która przybiła Martynę. Chociaż język już znała, dzięki czemu nie musiała tracić czasu na naukę, tak jak w poprzednich miastach, to zupełnie nie miała ochoty na rozmowy. Dużo czasu spędzała w domu, myślała o podjęciu pracy, ale nieśmiało, bo przerażało ją, że będzie musiała gdziekolwiek wychodzić.

 

Deszczowe chmury widziała nie tylko za oknem, ale też czuła, że zbierają się nad jej związkiem. Chłód atmosferyczny jakby przerzucił się na relację z Piotrem. Dużo pracował, prawie nie spędzali razem czasu. Nie rozumiał jej problemów z aklimatyzacją i niczego nie umiał doradzić.

 

– Nie wiem, jak wtedy żyłam. Dziś myślę, że miałam depresję, ale nie potrafiłam znaleźć pomocy. Powiedziałabym, że były to najgorsze lata mojego życia, gdyby nie to, że w kolejnych – poza miastem – niewiele się zmieniało – przyznaje ze smutkiem.

 

Dzieło życia

 

Syn urodził się po siedmiu latach małżeństwa.

 

– Albo męczeństwa, może lepiej nazywać rzeczy po imieniu. Był chyba jakąś rozpaczliwą próbą ratowania tego skazanego na porażkę związku – mówi Martyna.

 

Emilek szybko stał się dla niej wszystkim: sensem codzienności i dziełem życia. To dzięki niemu nie żałuje i nie żałowała związku z Piotrem. Związku, który praktycznie sam się rozwiązał: od niedawna znowu mieszkają w Polsce, ale od dawna ze sobą nie rozmawiają. Nie mają o czym i nie mają kiedy. Martyna podejrzewa, że od lat romansuje na boku, a częsta zmiana miejsca zamieszkania ułatwiała mu skoki w bok w tajemnicy przed żoną. Jeszcze w Anglii zaczął częściej pić. Z roku na rok częstotliwość rosła. Po alkoholu na początku nie był bardzo agresywny, ale to nie uchroniło go przed wypowiedzeniem kilku słów za dużo. Nasilało się to zawsze po kolejnych przeprowadzkach, tak jakby dla niego również zaczynanie wszystkiego od nowa było coraz trudniejsze. Częściej zdarzało się, że podnosił na nią głos, a później zaczął też podnosić rękę.

 

– Pojawienie się dziecka oraz jednoczesna przeprowadzka do innego kraju wyzwoliła w nas najgorsze cechy, w obojgu. Po 5 latach pojawiła się już nawet nienawiść. Padło tyle słów, które nigdy nie powinny paść, że już nie ma szansy, żeby to ratować. Nic nas nie łączy. Z roku na rok oddalaliśmy się od siebie, a nasze oczekiwania wobec życia zupełnie się rozjeżdżały. A ja ciągnęłam to na siłę, ciągle mając nadzieję, że przecież nam się uda – mówi Martyna.

 

Straszną codzienność rozświetla jej dziecko. To dzięki niemu znalazła w sobie siłę, żeby cokolwiek zmienić. Znalazła nieduże mieszkanie w fajnym miejscu. Zabezpieczyła finanse i zorientowała się w możliwościach zatrudnienia. W przypływie szalonej odwagi odnowiła kontakty ze studiów i ma osoby, które udzielają jej konkretnego wsparcia. Ale mimo to ciągle odwleka decyzję o odejściu. Czeka na mityczny odpowiedni moment.

 

– Czy to musi być aż tak trudne? Ciągle się waham, pomimo tego, co przeszłam. Już kilka razy chciałam odejść, ale coś sprawiało, że zmieniałam zdanie. Czy te domowe dramaty, chociaż nie za często występują, usprawiedliwiają moje odejście? Dlaczego po tym, co mi robi każdego dnia, mam wątpliwości? Chyba myślę, że inne mają gorzej, że nie ma idealnych związków. Wiem, że małżeństwa rozpadają się codziennie, tymczasem ja rozpadam się w sobie, bo nie mogę o siebie zawalczyć – mówi.

 

Katarzyna Mak

Tagi:

toksyczny związek ,  związek ,  rozwód ,  życie , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót