Córce poświęciłam całe swoje życie, zawsze była dla mnie najważniejsza. Kiedy się urodziła, wzięłam urlop wychowawczy, rezygnując z kariery w dobrej firmie. Uważałam, że dziecko potrzebuje mnie bardziej. Kiedy wróciłam do pracy, dostałam mniej eksponowane stanowisko. Nie żałowałam, wiedziałam, że awans wymagałby ode mnie dużo więcej godzin pracy. Byłam przekonana, że oferując córce swój czas i troskę, będę miała kiedyś nagrodę. Że i ona o mnie nie zapomni, doceni to, co robiłam.
Byliśmy z mężem dobrym małżeństwem, córka rosła, skończyła liceum, poszła na studia. Byłam zadowolona, że wyszła za mąż, choć zawsze uważałam, że zięć jest trochę zbyt dużym materialistą. Ale oni się dogadują, uznałam więc, że to nie mój problem. Kiedy rodziły się wnuki, byłam na każde skinienie. Zostawałam z nimi, odbierałam z przedszkola czy szkoły. Siedziałam, kiedy młodzi chodzili na imprezy, wyjeżdżali na narty. Dziś już nie potrzebują mojej opieki i czasami zapominają o babci. Ale i tak jestem z nich bardzo dumna.
Kilka lat temu zmarł mój mąż i zostałam sama. Córka też przezywała stratę ojca, starałam się to zrozumieć, choć było mi przykro, że w żałobie byłam taka opuszczona. Próbowałam odbudować swoje życie na nowo, ale wcale nie jest to łatwe, szczególnie po przejściu na emeryturę. Jedyną moją radością był domek na działce nad jeziorem. Tak naprawdę przebywałam w nim od maja do późnej jesieni, mam tam zaprzyjaźnionych sąsiadów, też już dziś emerytów, zawsze razem było mi raźniej. Domek był już nieco zniszczony, wymagał remontu, na który nie miałam ani sił, ani pieniędzy. Córka też lubi tam przyjeżdżać, wpadać na weekendy z mężem i czasami z dziećmi. Dwa lata temu zaproponowała mi, że zrobią remont, wszystko sfinansują, ale chciałaby, żebym domek przepisała na nią. Mówiłam, że i tak będzie jej po mojej śmierci, ale ona tłumaczyła, że zięć nie zechce finansować remontu, jeśli domek dalej będzie mój. Żebym to zrozumiała, bo trzeba wydać naprawdę spore pieniądze. Umówiłyśmy się, że domek przepiszę, ale zawsze będę mogła przyjeżdżać, kiedy tylko chce. Córka obiecała, że nic się nie zmieni. Dla nich to miejsce krótkich wypadów i nic więcej. A ja mogę siedzieć tam od wiosny do jesieni.
Zrobili remont, domek wypiękniał, jest nowa łazienka i duży, zadaszony taras. Odnowili kuchnię i byłam bardzo zadowolona. Spędziłam tam w zeszłym roku, jak zwykle, kilka miesięcy. W tym roku też się szykowałam, żeby wyjechać na majówkę i już zostać, nawet, jak nie będzie pogody. Młodzi założyli klimatyzację, można domek ogrzać. Ale już w połowie kwietnia córka powiedziała, że i oni jadą tam na majówkę. Ucieszyłam się, że spędzimy trochę czasu wspólnie. Ona jednak powiedziała, że mam nie przyjeżdżać, bo nie będzie miejsca, zaprosili jakiś znajomych. Zaniemówiłam, potem jednak przypomniałam naszą umowę, to, że domek nadal miał być do mojej dyspozycji, kiedy zechcę. - Ale to już nie jest twój domek, mamo – usłyszałam w odpowiedzi i wszystko we mnie umarło. Moje własne dziecko zabrało mi ostatnią radość w życiu, złamało dane mi słowo.
Oczywiście nie pojechałam i nie wiem, czy jeszcze tam pojadę. Żałuję, że dałam się namówić na tę darowiznę i na ten remont. Mój świat zawalił się podwójnie. Dziś wiem, że nie powinno się niczego za życia dawać dzieciom. Że nie warto mieć do nich takiego zaufania. Bardzo to dla mnie smutne i bolesne, szkoda, że ta nauka przyszła tak późno. Ale chcę ostrzec inne matki. Może moja historia da im do myślenia.
Monika