Partner: Logo KobietaXL.pl

Krem ze słowiczych odchodów

W starożytnej Japonii ówczesne elegantki sięgały po mazidła dla poprawy urody, a przebojem był krem ze słowiczych odchodów. Jak się okazuje smarowanie kupą ptaszka jest hitem także dzisiaj. Ponoć w tajemnicy używają go dzisiaj gwiazdy Hollywood, ponoć to nadal sekret pięknej i nieskazitelnej cery.

Odchody słowika zawdzięczają swą niezwykłą moc enzymowi guaninie. Ten aminokwas ma działanie wybielające i odmładzające skórę. Zanim guano trafi na twarz gwiazd najpierw jest suszone. Następnie ekstrahuje się z nich potrzebne składniki, miesza np. z zieloną herbatą, masłem Shea i opiłkami złota, a na koniec poddaje działaniu promieniowania UV. Potem maseczka ląduje na twarzy celebrytów tego świata.

Stare porzekadło nie na darmo głosi, że piękno wymaga poświęceń i grubego portfela. Słowicze odchody to właściwie niewinne mazidło przy innych koszmarnych a nawet zabójczych kuracjach.

Egipcjanki, a po nich Rzymianki, sięgały po ołów, wchodził w skład kohlu, rodzaju czerniącej kredki do oczu, za pomocą której nadawano oczom migdałowy kształt. Lecz głównym przeznaczeniem ołowiu w kosmetyce było wybielanie twarzy. Toksyczną bielą ołowianą pokrywano skórę i ta stawała się nieskazitelna. Mazidło zwano cerusytem lub bielą wenecką.

 

Trupia bladość królowych

Po biel wenecką sięgnęła słynąca z urody królowa Elżbietą I Tudor. Musiała być piękna według obowiązującego kanonu mody, a więc bladolica, z rdzawymi włosami, karminowymi ustami i nieskazitelną cerą. To było trudne po przebyciu ospy i ciemnej cerze po matce. Królowa sięgnęła po wsparcie, jaką dawały między innymi toksyczne kosmetyki. Długotrwałe stosowanie bieli ołowianej prowadziło do utraty włosów i zębów, bólów głowy, mięśni i stawów, nudności i krwawień z nosa, a także do niewidocznych na pierwszy rzut oka kłopotów z płodnością, uszkodzeń narządów wewnętrznych czy wzrostu ciśnienia krwi. Jednak dzięki właściwościom matującym i satynowemu wykończeniu, biel ołowiana była na krótki czas pożądanym podkładem. Haczyk polegał na tym, że im więcej się jej używało, tym więcej trzeba jej było nakładać. Do tego specyfik powodował koszmarną próchnicę zębów. Dla Elżbiety I mariaż z bielą wenecką zakończył się strasznie, konała ze skórą „szarą i pomarszczoną”, w cierpieniu, z wypadającym uzębieniem i ohydnym smrodem ciała.

Mimo strasznych skutków, niebezpieczne kosmetyki z ołowiem trafiły w końcu do masowej sprzedaży. W czasach wiktoriańskich popularnością cieszyły się produkty takie jak „Bloom of Ninon de L’Enclos”, usuwające piegi czy blizny na skórze twarzy, dekolcie i dłoniach. Słynny preparat na niezwykłą bladość i gładkość nosił imię siedemnastowiecznej kurtyzany Anny „Ninon” de L’Enclos , rzekomo był sporządzony według jej recepty. Miała go używać kolejna królewska piękność, Maria Antonina. Czas ołowiu utrzymywał się na salonach arystokracji i w kręgach bohemy do końca XIX wieku.

 

Arszennik dla pań w koronkach

Kolejnym zabójczym hitem dla elegantek okazał się arszenik, który wprawdzie wybielał skórę, lecz zabijał czerwone krwinki.

Mimo, że w XVII wieku śmiertelność wśród bladych dam była niepokojąca, niejaka Giulia Tofana z premedytacją zbiła fortunę na sprzedaży specyfiku. Skróciła życie niejednej smagłej mieszkance Palermo, Neapolu i Rzymu. Piekielny produkt nosił nazwę „Aqua Tofana”, jego producentce przypisuje się jej ponad 600 ofiar, wśród których zaplątało się też sześciu mężów, którzy też lubili przypudrować sobie nosek. Okrutna trucicielka w końcu poniosła karę i została skazana na śmierć.

To nie koniec kariery trucizny. W Ameryce eliksiry na bazie arszeniku były niezwykle popularne na przełomie XIX i XX wieku. W nazwach powoływały się na autorytet nieistniejących lekarzy, jak „Dr Rose’s French Arsenic Complexion Wafers” czy „Dr. McKenzie’s Improved Harmless Arsenic Complexion Wafers”. Miały czynić cerę rozświetloną, jędrną i bez zmarszczek.

Zażywanie arszeniku szybko przyniosło mało piękne skutki, takie jak uszkodzenia układu nerwowego i nerek, utratę włosów, krwotoki, ślepotę, chorobę skóry zwaną rogowaceniem arsenowym czy bielactwo. Prasa donosiła o strasznych przypadkach, np. o młodej dziewczynie z Indianapolis, która oślepła na skutek mikstury z arszenikiem. Inna kobieta straciła życie w wieku 18 lat, po zaaplikowaniu sobie kilku pudełek „cudownego” produktu na poprawę urody. Ponoć były przypadki pań, które dla poprawy bieli swego ciała brały regularnie kąpiele z arsenu! Ta moda jednak szybko się skończyła wraz ze zgonami śmiertelnie wybielonych dam.

 

Coś na wypryski

Rtęć rozpoczęła karierę w Renesansie, była pogromcą odrażających wyprysków na twarzach, usuwała szpecące przebarwienia. Leczono nią także syfilis, ukuło się nawet życiowe powiedzenie, że jedna noc z Wenerą może skutkować resztą życia w objęciach Merkuriusza.

Aby wzmocnić moc zabójczej rtęci, dodawano silnie toksyczny antymon, co było prawdziwie piorunującą mieszanką. Kuracjusz miał silną drażliwość, huśtawki nastrojów, włosy tracił garściami, zęby też, cierpiał na bóle głowy oraz bezsenność.

Rtęć upodobały sobie zwłaszcza XVIII-wieczne Francuzki. Damy ubielały twarze grubą warstwą barwiczki, za pigment służył siarczek rtęci. Toksyczna substancja przenikała do krwi i powodowała przebarwienia, złuszczanie skóry co zwiększało zapotrzebowanie na kolejne warstwy koszmarnego kosmetyku. Ponoć w pułapkę z rtęcią wpadła nawet sama francuska królowa Katarzyna Medycejska.

Do zgonów wśród pań pragnących za wszelką cenę być pięknymi, dołożyła się polska noblistka Maria Curie-Skłodowska, gdy wraz z mężem Piotrem odkryła rad w 1898 roku. Radioaktywna substancja szybko została okrzyknięta jako cudowny specyfik. W 1918 roku przedsiębiorczy handlowcy szybko rozpoczęli sprzedaż promieniotwórczego pierwiastka w kosmetykach Radior, co reklamowali pod hasłem „w energii radu kryje się tryskająca fontanna młodości i piękna!”

We Francji lat 30-tych powstała marka Tho-Radia, zawierająca dwa radioaktywne związki: chlorku toru i bromku radu. Producent zapewniał klientkom jędrną skórę, szczupłą figurę, likwidacje wszystkich niedoskonałości, powstrzymanie objawów starzenia, świeżą i młodą cerę – właściwie aż po grób.

 

Źródła:

„Facepaint. Historia makijażu”, Lisa Eldridge, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2017 

Rajiv Shah, Kelly E. Taylor, Concealing Danger: How the Regulation of Cosmetics in the United States Puts Consumers at Risk, „Fordham Environmental Law Review”, tom 23, nr 1/2011.

"Siedem śmierci. Jak umierano w dawnych wiekach" Agnieszka Bukowczan-Rzeszut, Barbara Faron, Astra 2017

 

 

Tagi:

uroda ,  historia ,  ciekawostki , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót