Partner: Logo KobietaXL.pl

 Co zrobić z samotnym schorowanym rodzicem, który wymaga całodobowej opieki? Poświęcić się mu bez reszty, zrezygnować ze swojego życia? Czy też podjąć, nie zawsze łatwą decyzję, aby znaleźć mu odpowiednią placówkę, w której zamieszka do końca życia? Oto opowieści trzech kobiet, które oddały swoje matki do domów starców.

 

Nie było innego wyjścia

 Beata jest prawniczką, ma dużą kancelarię, pracuje w nienormowanym czasie. Jej mąż też jest prawnikiem, podobnie jak ona, w domu bywa raczej rzadko. Kiedy więc matka Beaty zachorowała siedem lat temu na Alzheimera, pojawił się spory problem.

 

- Postanowiłam wziąć ją do siebie, choć mąż się krzywił. Mamy duży dom, oddzielny pokój gościnny ze swoją łazienką. Tam umieściłam matkę – opowiada Beata.

 

Ale sam pokój to za mało, bo matka wymagała nieustającej opieki. Zaczęły się poszukiwania odpowiedniej osoby, która spędzałaby czas z matką, kiedy oni pracują. I Beata mówi, że wtedy zaczął się koszmar.

 

- Znalezienie właściwej opiekunki graniczyło z cudem. Przez ponad rok przez dom przewinęło się pięć kobiet. Jedna nas okradła, druga robiła straszny bałagan, kolejne bardziej zajmowały się siedzeniem w telefonie, niż moją matka – opowiada Beata. Nie tylko dzień był problemem, matka wstawała w nocy, krążyła po całym domu, uruchamiała kuchenkę, włączała zmywarkę. Beata próbowała zamykać ją na noc w pokoju, ale wtedy waliła w drzwi strasznie krzycząc.

 

- To było nie do wytrzymania, musiałabym mieć drugą osobę na noce. W dodatku matka uciekała. Zawsze lubiła chodzić, jak udało jej się wymknąć, potrafiła znaleźć się 10 km od domu – opowiada Beata.

 

Zrobiła matce specjalną bransoletkę, na niej jej numer telefonu i numer męża oraz informacja, że matka ma Alzheimera. Ona na sprawie w sądzie musi mieć wyciszony telefon, czasami zamiast do niej ktoś dzwonił do męża. Jechał po teściową, ale zawsze się wściekał.

 

- Doszło do tego, że było wiadomo, że pobyt matki u nas nie tylko zagraża jej i naszemu bezpieczeństwu, ale rozwali nasze małżeństwo. Matka nie chciała się myć, były wieczne awantury, krążyła po salonie brudna, rozczochrana, mamrocząc coś pod nosem. Stwierdziłam, że nie dam rady dłużej, znalazłam prywatny dom opieki – opowiada Beata.

Dom jest w ustronnym miejscu, na dużej zadrzewionej działce. Pensjonariusze wychodzą do ogrodu. Nie jest tanio, Beata płaci 5 tysięcy miesięcznie, dokłada do małej emerytury matki.

- Stać mnie na to i jestem spokojna, matka jest tam prawie pięć lat. Nie poznaje mnie kiedy przyjeżdżam i jest to dla mnie bardzo przykre, ale co zrobić, taka bywa starość – mówi Beata. Ale też wie, że jej decyzja była negatywnie oceniana przez wielu znajomych. „Oddała własną matkę” „kobieta bez serca” „nie chciała się własną matką zajmować” - takie były opinie na jej temat.

- To też było niemiłe, bo mało osób znało prawdę, nie wiedzieli ani jak matka się zachowuje, ani jak trudno jest znaleźć opiekunkę. Ja jednak uważam, że podjęłam słuszną decyzję. Matka ma świetną opiekę, jestem zadowolona. A my odzyskaliśmy nasze życie – podsumowuje Beata.

 

Opiekunka znikała całymi dniami z domu

 Teresa mówi, że gdyby znalazła się odpowiedzialna osoba, być może matka nadal byłaby u siebie. Całe życie mieszkała sama, nigdy nie chciała się do żadnej z córek przenieść.

- Już kiedy zaczęła mieć demntywne zachowania, ale jednak kojarzyła, broniła się przed opiekunką, jak mogła. Ne ustąpiłyśmy jednak i w domu zawitała pani Leosia. To była cudowna, odpowiedzialna osoba – opowiada Teresa.

Pani Leosia spędzała dnie z matką, wieczorem zostawiała ją i szła do siebie. Ale matka jeszcze wtedy chodziła sama do toalety. Z domu zniknęły na wszelki wypadek zapałki, zawór gazu był na noc zakręcany, aby matka nie mogła uruchomić kuchenki. Przez jakiś czas to wystarczało, ale kiedy pani Leosia rano znalazła matkę na podłodze, wiadomo było, że nie obędzie się bez całodobowej opieki. Pani Leosi zależała na zarobku, zgodziła się zamieszkać z matką.

- W weekendy miała wolne, przyjeżdżałyśmy na zmianę z siostrą. Był to obowiązek, ale jakoś dawałyśmy radę – opowiada Teresa.

 

Niestety, okazało się niebawem, że pani Leosia sama jest ciężko chora. Zgodziła się zostać do czasu znalezienia nowej osoby, zaczęło się szukanie.

- Polecona nam kobietę, dobra znajoma znajomej. Ach, jaka była wdzięczna, że ma pracę, jak nam dziękowała za zaufanie – opowiada Teresa. I dodaje, że Wiesława grała dobrego anioła. Ciągle opowiadała, co gotuje mamusi, co robiły, ile rozmawiały, wspominały dawne lata.

 

- Dawałyśmy się na to z siostrą nabrać, choć powinno nas uderzyć to, że jak przychodziłyśmy, nigdy nie zostawiała nas samych z matką. Myślę, że bała się, że matka powie nam prawdę, bo poznawała nas i miała przebłyski świadomości – mówi Teresa.

Dziś wie, że przez opiekunkę matka przestała chodzić, bo ta zamiast motywować ją do ruchu, wolała ja trzymać całymi dniami w łóżku. Zaczęły się pampersy, ale opiekunka nagle poczuła wolność. Znikała na całe dnie, zostawiając matkę bez opieki.

- Kilka razy przyjechałyśmy rano do matki. Jej już nie było, szła do swoich wnuków. Potem oczywiście mówiła, że wyszła na zakupy. Ale ja wiedziałam, kiedy jej nie ma w domu. Nie odbierała wtedy komórki, wiedziała, że zdadzą ją krzyki dzieci. Potem twierdziła, że zajmowała się matką i nie słyszała telefonu. A to była kobieta, która godzinami siedziała na Facebooku, nie wypuszczała komórki z ręki – mówi Teresa.

Zaczęła się pandemia, więc obie z siostra prosiły, żeby opiekunka ograniczyła wyjścia do minimum.

- Gdzie tam, latała do fryzjera, na manicure pokątnie, bo potem wszystko zamknęli, znikała z domu na całe godziny – mówi Teresa. W dodatku mieszkanie matki zapuściła, brud był wszędzie. Teresa dziwi się, że dorosła kobieta nie brzydziła się sama mieszkać w takim syfie. Z drugiej strony, uznała, że to jej mieszkanie. W każdym pokoju walały się jakieś jej rzeczy, spała w salonie, choć miała wyznaczony inny pokój.

- Zaczęła się strasznie panoszyć. Mnie szlag trafił, jak przyszłam kiedyś znienacka, a ona w matki kuchni, na matki gazie robiła sobie przetwory na zimę. Matka oczywiście leżała sama, Wiesława uznała, że my mamy rachunki za nią płacić. Miała wolne dwa dni w weekend, mogła sobie w domu swoim to robić – opowiada Teresa.

Ustaliły z siostrą, że dalej tak być nie może. To one sprzątały w weekendy zapuszczone mieszkanie matki, Wiesława wracała do czystego domu, żeby przez tydzień znowu zrobić burdel. Bały się przede wszystkim, że opiekunka koronawirusa do domu przyniesie. I jak ona się rozchoruje, to matka zostanie bez jakiejkolwiek opieki, jak zarazi matkę, to matka raczej tego nie przeżyje.

- Stwierdziłyśmy, że nie damy rady nowej osoby szukać, w dodatku w środku pandemii. Miejsc w domach opieki wtedy nie było, bo dużo ludzi oddawało tam rodziców ze względu na koronawirusa. Ale siostra znała właścicielkę małego, prywatnego domu. Okazało się, że była tam umierająca staruszka i w ciągu tygodnia zwolniło się łóżko – opowiada Teresa.

Załatwiły test dla matki, prywatny transport, zawiozły na miejsce. Miały świadomość, że nie wiadomo jak długo matki nie zobaczą, bo nie było odwiedzin podczas pandemii.

- Ale matka ma wreszcie opiekę, nie zostaje godzinami bez jedzenia i picia. Badania wykazały, że jest odwodniona i wygłodzona, tak się Wiesława nią zajmowała. Tam dostała kroplówki, zajął się nią lekarz. Z mojego doświadczenia wynika, że opiekunki to duże ryzyko, nie wiadomo na kogo się trafi – mówi Teresa.

 

Mam wyrzuty sumienia

 Choć matka mieszkała na tym samym osiedlu, Ewa miała poszatkowane życie. Rano do niej jechała, robiła śniadanie, podawała leki, zawodziła do dziennego domu opieki. Po południu odbierała, zawoziła do domu, wieczorem kolacja dla matki i znowu lekarstwa, mycie.

- Matki do domu nie mogłam zabrać, bo u nas za ciasno. Ale uwiązana byłam strasznie, zajęcie jak z małym dzieckiem. Ten dzienny dom był wybawieniem, matka spędzała czas z ludźmi, jadła gorący posiłek – opowiada Ewa.

 Mimo to czuła się zmęczona, matka jest dementywna, marudna jak małe dziecko, zawsze ma swoje zdanie, bywa uparta, czasami odmawiała współpracy przy myciu czy ubieraniu. Wszystko jednak było na głowie Ewy, bo jest jedynaczką i nie było nikogo, kto dałby jej wsparcie.

- Czasami mąż odbierał matkę, ale zawsze niechętnie. Nie była najlepszą teściową, nie przepadali za sobą. Mówię w czasie przeszłym, bo choć matka żyje, to sytuacja się kompletnie zmieniła. Znalazłam jej miejsce w domu opieki społecznej – opowiada Ewa.

 

Przyszła pandemia, wraz z nią dzienny dom opieki zamknięto. Ewa znalazła się nagle w pułapce. Pracy rzucić nie mogła, zostawić matki samej na tyle godzin też nie za bardzo, miała świadomość, że nie da rady pogodzić tylu obowiązków.

- Musiałbym matce wozić obiad, podgrzać i podać, bo sama już sobie nie weźmie. Ja w domu nie gotuję, a jeśli nawet to nie dwudaniowe obiady. Nie mam na to czasu, jemy jak wiele osób, coś tam się złapie na mieście – mówi Ewa. I tak dwie wizyty dziennie u matki, odwożenie, przywożenie zabierały jej dużo czasu, gdyby doszła trzecia, nie dałaby rady. Próbowała szukać jakiejś osoby na kilka godzin, ale w pandemii to było zbyt duże ryzyko.

- Udało mi się po znajomości miejsce w DPS załatwić. Matka się opierała, długo trwały dyskusje, ja jednak byłam nieugięta. Czy mi z tym dobrze? Nie za bardzo, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia – opowiada Ewa.

 Matki długo nie widziała, bo koronawirus szalał. Dzwoniła, dostawała informacje, że wszystko w porządku, że matka bywa nieznośna, ale tak obsługa przywykła do tego typu zachowań i nie ma się czym martwić. Teraz chodzi w odwiedziny, widzi, że matka ma się dobrze. Pomimo to Ewa cały czas czuje się rozdarta. Niesprawiedliwie oceniana, wyrodna córka. Ostatnio pokłóciła się ciotką, która uznała, że to Ewa powinna się zajmować matką do końca.

- Co ciekawe, znajomy ciotki oddał chorą żonę do domu pomocy, ale to jest w porządku, bo jest facetem. Natomiast córka jest zobowiązana do rzucenia wszystkiego i zajmowania się starymi rodzicami. Na rozum wiem, że zrobiłam dobrze, ale ten stereotyp jednak siedzi we mnie. Mam wyrzuty sumienia, choć wiem, że nie było wyjścia – mówi mi Ewa.

 

Brakuje szczerej rozmowy

 Janusz Koczberski, psycholog i terapeuta podkreśla, że w Polsce domy starców to nadal często temat tabu. Rodzice nie rozmawiają też z dziećmi o tym, co należy zrobić z nimi na starość, a taka rozmowa powinna się odbyć, kiedy starsi ludzie są jeszcze mentalnie sprawni.

- I to jest spory problem, bo takie rozmowy to u nas też kolejne tabu. W Holandii ludzie przez lata odkładają na hefje – takie mieszkania we wspólnotach dla starych ludzi. Tam jest opieka medyczna, stołówka, wspólne zajęcia, ale oddzielne, własne mieszkania. U nas tego nie ma. Są domy starców od państwowych do drogich, prywatnych. Ale nadal w wielu rodzinach pokutuje przekonanie, że oddanie tam rodzica to prawie przestępstwo. Ale gdyby takie rozmowy wcześniej miały miejsce, wiadomo by było co robić, jakie podejmować decyzje. Ja sądzę, że tak około siedemdziesiątki to już warto usiąść z dziećmi i porozmawiać na ten temat. Bo przecież nie powinno chodzić o to, by bezwzględnie egzekwować spłatę długu za urodzenie i wychowanie - „Ja zmieniałam ci pieluchy, teraz twoja kolej” To jest też objaw egoizmu. Moim zdaniem, nie wolno zmuszać dzieci do tego, by porzucały swoje życie, rezygnowały z niego, żeby zająć się starym rodzicem. Oczywiście nie mówię tu o doraźnej pomocy, typu zawiezienie do lekarza czy zrobieniu zakupów. Ale jeśli rodzic wymaga opieki 24 godziny na dobę to jest to ogromne obciążenie dla dzieci. I takie sytuacje są na starość częste, są do przewidzenia. Warto o tym wcześniej pomyśleć, bo opieka z łaski, wymuszona, może zamienić się w swoistą torturę, dla obu stron. Więc porozmawiajmy o tym wcześniej. Dla swojego dobra i dla dobra dzieci – apeluje Koczberski.

 

Magdalena Gorostiza

Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione na prośbę moich rozmówczyń.

Tagi:

starość ,  Janusz Koczberski ,  dom starców ,  życie , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz