Więzy rodzinne
- Mieszkam kilkaset kilometrów od mojego rodzinnego miasta – opowiada Dorota. – Miałam regularny kontakt z rodzeństwem, a z moją mamą rozmawiałam nawet codziennie. Los rzucił mnie na inny koniec Polski, bo najpierw studia, potem ślub z chłopakiem z tego miasta, no i praca, dom i dziecko. Normalna kolej rzeczy, jak w wielu polskich rodzinach.
Przez lata Dorota, razem z mężem i synem co roku jeździli na urlop w jej strony. Rodzice, którzy od zawsze bardzo kultywowali polskie tradycje, pamięć o przodkach, wartość jaką jest rodzina, chętnie gościli córkę z zięciem i wnukiem. Tym bardziej, że mieli duży dom, gdzie zawsze na piętrze czekał na Dorotę jej dawny pokój. Gdy jej syn podrósł, dostał mały pokoik na poddaszu, który chłopak uwielbiał.
- To były szczęśliwe czasy – wspomina kobieta. – Nie było jeszcze takiej mody na wyjazdy zagraniczne do egzotycznych krajów, zresztą mało kogo było stać na taki kosztowny urlop pod palmami. Mój tato żył, a ponieważ był zapalonym wędkarzem i grzybiarzem, zabierał wnuka oraz mojego męża na męskie wyprawy. Często dołączał mój brat. Ja za to wspaniale spędzałam czas z moimi siostrami i bratową oraz z mamą. Zawsze chodziłyśmy odwiedzić naszych dziadków i dalszych krewnych, bo nasza rodzina jest duża. Często szłyśmy też z naszymi dziećmi poopalać się oraz popływać w miejscowym zalewie, jeździłyśmy na rowerach, robiłyśmy przetwory z owoców, lepiłyśmy pierogi z jagód lub truskawek, no i piekłyśmy pyszne, sezonowe ciasta. Gdy naszym panom dopisało szczęście, to na kolację były smażone ryby.
Dorota ze swoją rodziną każdego roku przyjeżdżała także na jedno z najważniejszych polskich świąt, była to Wielkanoc. Boże Narodzenie spędzali z rodziną męża. Tak woleli ze względu na warunki atmosferyczne na drogach, nie chcieli ryzykować kraksy. Zwykle to jej mąż prowadził samochód, bo był bardziej doświadczonym kierowcą. Na co dzień pracował jako przedstawiciel handlowy swojej firmy. Mieli też zawsze duże, masywne samochody, przeznaczone na długie podróże. Dorota prowadziła w mieście, nie lubiła autostrad i częstych brawurowych wyścigów na szosach.
- Choć kiedyś był mniejszy ruch na drogach, poza tym człowiek był młodszy, miał więcej energii i odwagi – przyznaje.
Z upływem czasu wielu krewnych Doroty ze starszego pokolenia zmarło. Jej syn syn dorósł, wyprowadził się z domu, wyjechał do innego kraju. Tam założył rodzinę i rzadko wraca do ojczyzny. Kobieta widuje go w wakacje, bo mężczyzna lubi ze swoimi dziećmi przyjeżdżać do Polski na urlop. Oczywiście jeżdżą do rodziny i dzieci znają polskich wujków, ciocie oraz kuzynów.
Takie jest życie
Życie toczyło się swoim torem, ale szczęście nie trwa wiecznie. Najpierw zmarł ojciec Doroty, nie chciał się leczyć.
- To był cios dla całej naszej rodziny, tato mógł jeszcze pożyć wiele lat – mówi Dorota. - Był dla nas opoką, a szczególnie dla mamy, która dosłownie, załamała się po jego śmierci. Mama stała się bardzo religijna, kurczowo trzyma się nas, swoich dzieci i wnuków. Jeszcze mocniej wpaja w nas polską tradycję, pilnuje byśmy mieli jak najczęstszy kontakt, aby rodzina trwała.
Niedługo po śmierci ojca, Dorota musiała stawić czoło kolejnemu wyzwaniu, jakie zgotował jej los. Mąż zakochał się w innej, młodszej kobiecie, którą poznał w pracy i zostawił dla niej żonę.
- Od lat nie było między nami bliskości – przyznaje Dorota. – On ciągle w wyjazdach, pochłonięty pracą. Ja miałam na głowie dziecko, dom, pracę. Nie kłóciliśmy się, ani nie było wrogości. Gdy syn wyjechał żyliśmy jak znajomi, a nie bliscy ludzie. Rozwód był spokojny, bez orzekania o winie. Podzieliliśmy się majątkiem, sprzedaliśmy dom. Kupiłam 60 metrowe, dwupokojowe mieszkanie w ładnym miejscu, z dużym balkonem. Starczyło mi na mały samochód. Mam grono fajnych koleżanek, dobrą pracę, hobby - działkę. I co ważne, w tych trudnych momentach mogłam liczyć na wsparcie moich bliskich. Mogłam do nich dzwonić, lub pojechać i wypłakać się gdy było mi ciężko i samotnie.
Dorota również starała się być pomocna, gdy bliskim działo się coś złego. Gdy jej mama zachorowała, wzięła urlop i była przy niej, aż kobieta stanęła na nogi. Zabierała wnuki rodzeństwa na wakacje do miasta. Gościła też rodzeństwo, kiedy tylko chcieli ją odwiedzić.
- Nikomu nic nie narzucałam – podkreśla. – Zawsze szanuję ich plany i potrzeby. Bardzo się staram aby podtrzymywać nasze więzi, być razem w ważnych momentach, ale nic na siłę.
W ubiegłym roku na Wszystkich Świętych Dorota pojechała swoim małym autem do rodziny, by jak zwykle odwiedzić liczne mogiły krewnych, a przede wszystkim grób ukochanego ojca. Niestety, ten czas zadumy i spotkania z krewnymi zakłócił nieprzyjemny incydent. Na parkingu przed cmentarzem starszy pan za kierownicą, nie zauważył co robi, albo źle obliczył kąt skrętu i uderzył w jej samochód.
- Stłukł mi obudowę światła, do tego porysował lakier - wylicza kobieta. - Dobrze, że byli świadkowie zdarzenia, bo ten mężczyzna próbował odjechać bez uregulowania strat. Doszło nawet do sprzeczki, dopiero gdy zagroziłam wezwaniem policji i całą żmudną papierkową procedurą, plus punktami karnymi, z wielkim oburzeniem dał mi pieniądze na pokrycie kosztów uszkodzeń. Zdenerwował mnie, bo na odchodnym rzucił głośno „baba za kierownicą”!
Droga powrotna też nie była bezstresowa. Panował już mrok, Dorota wyjechała dopiero po rodzinnym obiedzie. Bliscy, przede wszystkim mama, chciała aby była z nimi jak najdłużej. Był ogromny ruch. Na niektórych odcinkach jej trasy było wręcz niebezpiecznie.
- W pewnym momencie z naprzeciwka nadjechał samochód - wspomina Dorota. - Ten duży i masywny pojazd pędził prosto na mnie, wyprzedzał „na trzeciego”. Widziałam rosnące światła, zbliżały się bez żadnego hamowania. Cudem uciekłam w bok, dosłownie w ostatniej chwili. Wtedy, ja naprawdę myślałam, "to już koniec". W głowie szykowałam się na uderzenie, całe ciało błyskawicznie się spięło. Słyszałam gwizd silnika i poczułam pęd powietrza, który wstrząsnął moim malutkim autkiem. Byłam dosłownie w szoku, nie oddychałam. Zaraz zjechałam z drogi na pobocze, musiałam trochę posiedzieć i głęboko oddychać, tak byłam przerażona. Cała mokra ze stresu, roztrzęsiona, zebrałam się na odwagę i powoli, bardzo ostrożnie dojechałam do swojego mieszkania. Wtedy solennie sobie obiecałam, nigdy więcej takich niebezpiecznych podróży. Drugi raz może się nie udać.
To była wielka trauma
Gdy tylko Dorota uspokoiła się na tyle, że mogła składnie rozmawiać, zadzwoniła do swojej rodziny i opowiedziała o koszmarnej przygodzie w drodze. Szczegółowo opisała bardzo niebezpieczną sytuację, w której mogła zginąć. Tłumaczyła w jakim jest stanie, jak bardzo się wystraszyła.
- Mówiłam mamie i rodzeństwu, że bardzo to przeżyłam, nawet popłakałam się z nerwów – relacjonuje. – Oczywiście każdy mi współczuł, zapewniali, że czuwa nade mną opatrzność albo anioł stróż, przekonywali, że wszystko będzie dobrze.
Niestety, u Doroty nie było dobrze. Stres jaki przeżyła, nie ustąpił. Zaczęła bardzo bać się jazdy, szczególnie poza miasto. Z traumą reagowała na myśl o długiej trasie.
- Lęk nie mijał. Gdy przyszła Wielkanoc, na szczęście zachorowałam – opowiada Dorota. – Byłam bardzo zachrypnięta i moja rodzina zrozumiała, że mogę ich tylko pozarażać. Szczególnie naszą starszą mamę. Nie nalegali. A ja, muszę się przyznać, wykorzystałam chorobę jako wymówkę.
W lecie zebrała się na odwagę i pojechała do domu na wakacje. Tym razem nie wracała po zmroku, długi dzień sprzyjał podróży. Nadal się jednak bała.
- Nadchodził 1 listopada – mówi. – Mama dopytywała się kiedy przyjadę, bo cała rodzina czeka. Jak zwykle mieliśmy razem jechać na cmentarz, odwiedzić groby bliskich i brać udział we mszy. Zebrałam się w sobie i oznajmiłam, że tym razem mnie nie będzie, bo nadal odczuwam duży lek i nie dam rady jechać w tych jesiennych warunkach. Sądziłam, że mama zrozumie. Myliłam się, urażona odłożyła telefon.
Po chwili Dorota odbierała kolejne telefony od oburzonych sióstr i brata. Każdy w inny sposób tłumaczył jej, że ma przyjechać, bo złamie mamie serce i jak „odmieniec” nie uszanuje rodzinnej tradycji.
- Oni zdawali się nie pamiętać jak bardzo przeżyłam zeszłoroczny incydent na szosie – przyznaje. – Twierdzili, że przesadzam, histeryzuję, mam wziąć się w garść, no i nie zrywać ze swoją rodziną, bo mi się nie chce jechać! Dobiło mnie, gdy usłyszałam od najstarszej siostry, że zdziwaczałam bez męża i syna. To zabolało. Przecież ja nie wybrałam samotności, tylko ją zaakceptowałam.
Dorota zamówiła przez Internet usługę zapalenia zniczy na grobach najbliższych i ustawienia donic z pięknymi chryzantemami. Tym sposobem mogła uczcić pamięć zmarłych. Sądziła, że bliscy to docenią i zrozumieją.
- Przemyślałam sprawę dokładnie i nie pojechałam – mówi Dorota. - Od rodziny oczekiwałam szacunku dla mojej decyzji i mojego stanu zdrowia psychicznego. Mam przecież swoje lata, bliscy zawsze mogli na mnie liczyć, a ja robiłam wszystko by ich zadowolić. Ale gdy zadzwoniłam do rodziny w Dzień Zmarłych byli obrażeni, z łaską odpowiadali na pytania o zdrowie i co słychać. Matka nadal nie chce ze mną rozmawiać, jakbym była trędowata i zhańbiła rodzinę swoją nieobecnością. Jest mi bardzo przykro. Nie zasłużyłam na takie traktowanie. Smutne, że nikt za mną nie stanął, nie zrozumiał. Na razie dam im czas na namysł. Jedynie syn mnie poparł gdy mu się pożaliłam. Ale on jest daleko i wie, że czasami życie wymusza zmianę tradycji.



