Partner: Logo KobietaXL.pl

Kiedy byłam poprzednim razem w Kambodży, nie dotarłam do stolicy Phnom Penh. Pamiętam jednak rozmowę z tobą, ty tam byłeś i odwiedziłeś słynne Pola Śmierci. Wróciłam do Kambodży i też się tam wybrałam. Straszne przeżycie. Powiedz mi jako historyk, jak doszło w Kambodży do takiego ludobójstwa?

Wszystko zaczęło się w 1975 roku, kiedy to Pol Pot ze swoją ekipą Czerwonych Khmerów przejął władzę w Kambodży. Wcześniej jednak mieszkał i próbował się kształcić we Francji, gdzie zaczytywał się w pismach komunistów i źródłach dotyczących rewolucji francuskiej. Nikt się jednak nie spodziewał, że system wprowadzony przez niego w nowym państwie, nazywanym od pierwszego roku nowej ery Demokratyczną Kampuczą, przyjmie tak radykalny kształt. Chciano stworzyć nowe państwo komunistyczne oparte wyłącznie na kolektywnej pracy chłopów, czego skutkiem było natychmiastowe przesiedlenie wszystkich mieszkańców na wieś. Stolica Phnom Penh opustoszała.

 

Pola Śmierci/ foto autorka

Zlikwidowano wszelkie oznaki nowoczesności czy normy cywilizacji, jak pieniądz, szkolnictwo, służba zdrowia. No i zaczęło się ludobójstwo. Zabijano przeciwników, a także tych, którzy wydawali się być dalecy od nowego ideału człowieka – ludzi noszących okulary (jako oznakę inteligencji) lub tych, którzy mieli zbyt gładką skórę, rzekomo nieskalaną ciężką pracą. Tym sposobem zabito między 1,5 a ponad 2 miliony ludzi (różnie podają źródła), co stanowiło co najmniej 25% społeczeństwa i było – jeśli chodzi o proporcje – jedną z największych, jeśli nie największą zbrodnią w dziejach ludzkości. Reżim upadł w 1979 roku.

 

Kwiaty lotosu przed stupą. Pola Śmierci, forto autorka

 

Tam jest takie drzewo kolorowo ozdobione. Przypominało mi to spod cerkwi św. Eliasza na Cyprze, gdzie wieszano kolorowe wstążki z prośbami. To drzewo na Polach Śmierci ma zupełnie inną historię…

Zanim opowiem o drzewie, należy wspomnieć o kilku metodach zabijania przeciwników. Rozstrzeliwanie byłoby bardziej „humanitarną” formą egzekucji, a z pewnością szybszą. Ale amunicja jest droga. Zabijano więc młotkami, siekierami czy bambusowymi pałkami. Ofiary topiono w naczyniach, opuszczając ich głowy w dół. Podcinano gardła ostrymi liśćmi czy zakopywano żywcem. To oczywiście bardzo krótka lista z całego arsenału metod pozbawiania ludzi życia. Ale chyba najbardziej poruszająca, przynajmniej dla mnie, jest właśnie historia wspomnianego drzewa i kilku innych rosnących w Choeung Ek, 17 kilometrów na południe od stolicy.

Drzewo na Polach Śmierci/foto autorka

 

Na nich wieszano więźniów i rozbijano o nie małe dzieci. Ale to nie wszystko. Obok, na innych drzewach, zawieszano głośniki, z których w trakcie mordowania rozbrzmiewała propagandowa muzyka, mająca zagłuszyć jęki umierających. Dziś jedno z drzew jest ozdobione kolorowymi wstążkami i bransoletkami jako symbolami pamięci, triumfu życia i hołdu oddanego ofiarom. Niektórzy dostrzegają nawiązanie do laotańskiej ceremonii Baci, w trakcie której uczestnicy otrzymują kolorowe bransoletki zawieszane na nadgarstku, mające przynieść posiadaczowi szczęście. Chodząc po Polach Śmierci, można do dzisiaj zobaczyć fragmenty kości czy zębów ofiar. To teren, który nie był zbadany dokładnie i gdzie często pada deszcz. Opady przesunęły głębiej fragmenty ciał, ale czasem odsłaniają je na nowo. Idąc alejkami, znalazłem kilka zębów, które położyłem w widocznym miejscu. Najgorsze było jednak, gdy z ziemi wyłoniły się kawałki niebieskiego materiału. To były fragmenty sukienki małej dziewczynki.

 

Do dziś w ziemi są kości, ubrania ofiar. Pola Śmierci/foto Dominik Maiński

 

 Stupa pełna czaszek, przedmioty, które można jeszcze znaleźć w ziemi. Jaki mechanizm powstaje w ludziach, że poddają się takiemu reżimowi, nie buntują się, biorą udział w ludobójstwie?

Stupa to najbardziej typowa forma świątyni buddyjskiej o stożkowatym kształcie, która jest relikwiarzem Buddy. Ta z Kambodży mieści czaszki i jest też rodzajem relikwiarza – w tym przypadku osób zabitych w trakcie dyktatury Pol Pota.

Stupa z czaszkami, Pola Śmierci/foto autorka

 

Stupa z czaszkami, Pola Śmierci/foto autorka

 

Stupa z czaszkami, Pola Śmierci/foto autorka

Na postawione przez ciebie pytanie o przyczyny ludobójstwa nie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie jestem psychologiem. Ale to pytanie sam sobie zadaję zawsze, kiedy odwiedzam na świecie podobne miejsca, które interesują mnie też jako historyka. Trzeba sobie uzmysłowić, że zabijanie jest częścią historii ludzkości. To, co zobaczyłem w Kambodży, oczywiście poruszyło mnie do szpiku kości, ale nie zdziwiło wcale. Jedyne, co mnie zawsze zaskakuje, to proporcje w procesie zabijania (w Kambodży uśmiercono co najmniej jedną czwarta społeczeństwa) oraz szybkość manipulacji społecznej, w wyniku której kilkadziesiąt tysięcy młodych khmerskich obywateli nagle zaczęło zabijać swoich sąsiadów czy krewnych. Mówiąc o szybkości zmiany postaw, zawsze odwołuję się do Stanfordzkiego eksperymentu więziennego Philipa Zimbardo, który doskonale pokazał, jak błyskawicznie możemy ulec sytuacji, w której się znaleźliśmy.

 

Byłam też w Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng. Ty też tam byłeś.

Miejsce jest przerażające. To dawna szkoła zamieniona na główne więzienie reżimu, gdzie przesłuchiwano oponentów i podejrzanych o sprzeciwianie się rewolucji. Gdy zabrakło już miejsca na grzebanie zmarłych w okolicy, proces zabijania przeniesiono głównie do Choeung Ek. Dla mnie – poza salami ekspozycyjnymi obecnie prezentującymi historię więźniów, metody i narzędzia eksterminacji – najbardziej poruszający był jeden z pustych pokoi więziennych. Na zachowanej do dziś szkolnej tablicy, której nikt nie zdjął, nadal widać zapisane kredą cyfry i działania matematyczne. Kiedyś odbywała się tam lekcja matematyki. Wydaje się, że nie została dokończona, bo zaczęło się ludobójstwo.

Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng/ foto Dominik Maiński

 

Kambodża to niejedyne miejsce na świecie, gdzie z premedytacją zabijano niewinnych ludzi. Byłeś ostatnio w Rwandzie. To też kraj tragiczny.

To prawda. Poza doświadczeniem pięknej natury Kenii, wejściem na Kilimandżaro, spotkaniami ze wspaniałymi mieszkańcami Ugandy chciałem, aby obraz Afryki, który zobaczyłem, był w miarę pełen. Stąd moja obecność w miejscach ludobójstwa dokonanego na Tutsi przez Hutu. W tym roku, 7 kwietnia, minęło dokładnie 30 lat od tych wydarzeń, co przeraża o tyle, że było to tak niedawno. I znowu statystyki – tym razem zabito od 800 tysięcy do ponad 1 miliona ludzi. Tylko nie w 4 lata, jak w Kambodży, a w… 100 dni. To jednak nie dziwi, bo nienawiść między plemionami była budowana przez kilkaset lat, aż w końcu coś pękło. Niestety, nikt nie zareagował, choć siły międzynarodowe były na miejscu, spodziewając się masakry.

 Kościół w Nyamata, Rwanda/ foto Dominik Maiński

 

 Kigali Genocide Memorial/ foto Dominik Maiński

I znowu – drastyczność sposobów zabijania to powtórka z Kambodży. Tu w Afryce mordowano jednak głównie maczetami. Dodano jedną nową metodę – wrzucanie granatów do pomieszczeń wypełnionych ludźmi. Działo się to głównie w kościołach np. w Nyamata czy Ntarama. Łatwiej jest wrzucić granat do budynku, który – w przeciwieństwie do ubogich chat – jest murowany i powtarzać to wielokrotnie. Co szokujące, w procesie zabijania uczestniczyli również księża katoliccy. Z trudem, ale zniosłem zwiedzanie większości miejsc pamięci Rwandy. Z wyjątkiem jednego – sali z portretami i krótkimi biogramami zabitych dzieci w Genocide Memorial w Kigali, gdzie pochowano ponad 250 tysięcy ofiar masakry. Przytoczę opis krótkiego życia dziewczynki o imieniu Francine: „Żyła: 12 lat, ulubiony sport: pływanie, ulubione danie: jajka i frytki, ulubiony napój: mleko i Fanta tropikalna, najlepszy przyjaciel: starsza siostra Claudette, powód śmierci: zarżnięta maczetą”. Więcej nie trzeba.

 

Czy można sobie z taką przeszłością poradzić?

Nie można. Da się jedynie nieco złagodzić wspomnienia. Miałem wielki dylemat, zadając mieszkańcom miejsc dotkniętych dramatem zabijania pytania o przeszłość. Trzeba być bardzo delikatnym. W Kambodży tematu nie podjęto. W Rwandzie miałem okazję poznać taksówkarza Emanuela, który zawiózł mnie do miejsc najgorszych zbrodni. Nie chciał ze mną tam wchodzić, gdyż widział masakrę, mając 13 lat. Najtrudniej jest nie tylko zapomnieć, wybaczyć, ale też mijać na ulicach żyjących do dzisiaj zabójców. Nie jest możliwe, aby sprawiedliwości stało się zadość i wszystkich winnych ukarano. Żaden sąd nie da sobie z tym rady. W Rwandzie od wielu lat działają rożne systemy pomocowe dla ofiar i ich rodzin. Stała się dzięki głębokiej refleksji i braku zgody na zło jednym z najbezpieczniejszych państw świata. Jest też wyjątkowo, pedantycznie wręcz czysta. Kobiety zamiatają nawet drogi między miastami. Tak jakby starano się symbolicznie, nieco na siłę, wyczyścić czy zatrzeć pamięć o historii. Ale ja i tak czułem dziwny niepokój w powietrzu.

Kościół w Nyamata, Rwanda/ foto Dominik Maiński

 

Masz też inne skojarzenia, jesteś przewodnikiem po lubelskim Majdanku. Jest w tym masowym zabijaniu jakieś okrutne podobieństwo.

Majdanek miał inny kontekst historyczny. Trudno też zmierzyć poziom okrucieństwa. Zabijanie jest zawsze zabijaniem. Człowiek jest, a potem go nie ma. A inny jest tego sprawcą. Historia Majdanka, mimo że tragiczna, jest fascynująca. Interesujące są konteksty psychologiczny i kryminalny, określające przyczyny i tryb zabijania. Obóz ten był prowizoryczny, nigdy nieskończony, różniący się np. od Oświęcimia drewnianą konstrukcją baraków, które nie zapewniały prawie żadnej ochrony przed warunkami pogodowymi. Poza tym nie działał w nim perfekcyjnie przysłowiowy niemiecki „Ordnung”. Wiele rzeczy było nieuporządkowanych, co pogarszało los więźniów. Kiedyś byłem w Jerozolimie i poznałem tam znanego izraelskiego psychoterapeutę, który zajmuje się leczeniem traumy u ofiar Holocaustu. Zna wszystkie obozy nazistowskie w Polsce. Wypowiedział wtedy szokujące słowa: „Dla mnie Oświęcim jest Disneylandem w porównaniu do Majdanka”. Chodziło mu o wyjątkowo tragiczne warunki bytowe więźniów tego prowizorycznego obozu. Dodał, że do dzisiaj, będąc w Lublinie, czuje zapach śmierci unoszący się z tej ziemi. Mimo zainteresowania historią Majdanka mnie – jako przewodnikowi z doświadczeniem – nigdy nie będzie łatwo mówić o ludobójstwie. Zawsze jest ucisk w piersi. Mam też dylemat, jak szczegółowo opowiadać o procesie zabijania. Nie każdy to wytrzymuje. Trzeba zachować wyczucie, ale jednocześnie mówić prawdę, bo to należy się ofiarom.

Majdanek/foto Dominik Maiński

 

Mimo tych tragedii niczego jako ludzie się nie uczymy. Ukraina, Strefa Gazy, Syria. Czy człowiek musi zabijać przedstawicieli swojego gatunku?

Po II wojnie światowej szumnie brzmiało popularne hasło „Nigdy więcej wojny!”, którego dotąd nie zrealizowano, stąd Jugosławia, Kambodża, Rwanda i wiele innych miejsc. Dzisiaj ludobójstwo jest blisko, za naszą wschodnią granicą. Kiedyś ktoś powiedział, że człowiek jest po to na Ziemi, żeby się poprawić. Chodziło zapewne o dziedziczone po przodkach napięcia, traumy, tragedie, niezałatwione sprawy i zło, energia – zła czy dobra – nie ginie, a przechodzi dalej. Moim zdaniem człowiek nie rodzi się z czystą kartą. Myślę, że ludobójstwo będzie zawsze częścią dziejów. A my możemy zrobić co najmniej jedno, a to nie wymaga trudu i poświęceń – stanowczo reagować na każde zło, zaczynając od tego najmniejszego i takiego, które dzieje się każdego dnia.

Rozmawiała Magdalena Gorostiza

Tagi:

podróże ,  Kambodża ,  Pola Śmierci ,  Rwanda , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót