Partner: Logo KobietaXL.pl

Turystą jestem od lat najmłodszych. Zaszczepił tę pasję Tata. Woził mnie jak miałem cztery lata na dodatkowym siodełku przed sobą, z tyłu przyczepka z potrzebnymi wiktuałami i tak jechaliśmy w Bieszczady. Była połowa lat osiemdziesiątych. Tak się wtedy jeździło. PTTK i PTSM działały prężnie, można było spać tanio i wszędzie. Ten świat minął, nam zostały wspomnienia. Oczywiście pasja nie wygasła - Tata jeździł dalej, ja do pewnego momentu. Gdzieś w 2005-2006 roku nasze rowerowe drogi się rozeszły, wydawało się, że na zawsze.

 Z ciekawością przeczytałem list pani, która na wypad na narty zabrała nieznajomą. Jest to niestety smutny obraz naszej rzeczywistości, gdzie często aktywni ludzie zderzają się z prowadzeniem aktywności na innym poziomie i w inny sposób. Spotykamy się z tym podczas wędrówek - jak jedziemy czy łazimy po górach. Dlatego zdecydowałem się do Was napisać. A że redakcja kobieca - ufam, że lepiej zrozumie moje intencje.

Tu znajdziecie list czytelniczki:

 https://www.onet.pl/styl-zycia/kobietaxl/pojechalam-z-nieznajoma-na-narty-to-byl-horror/yz3k6r2,30bc1058

 

Miałem swój świat, który daleki był od ideału. Papierosy, piwko, kumple - typowy młodociany gniewny, których dziś pełno. Lato wypełniałem już pracą, koleżankami, chciało się inaczej żyć, wydawało się wtedy że pełniej - co było nieprawdą. Życie, które prowadziłem w końcu wpędziło mnie w depresję, w świat wykreowanych wrażeń, a nie rzeczywistych doświadczeń. Rozpadały mi się związki, nadchodziły dramaty, łzy, niezrealizowane potrzeby i wydumane myśli o sobie samym. Stworzyłem równoległe marzenie o sobie, którego nie miałem chęci realizować, by być uznawanym za czarną owcę - bardzo to psychologicznie pokrętne. Skończyło się kilka lat temu ogromnym kacem moralnym, problemami, trudnościami w komunikacji i funkcjonowaniu. A Tata nieustannie jeździł... W końcu poszedłem na terapię. Odpuściłem ostatni związek. Wróciłem do domu rodzinnego. Zbity pies, który z końcówką podrdzewiałego łańcucha wraca do swojej budy, poczuć kawałek spokoju.

Na wyprawie/archiwum prywatne

Tata jeździł po Polsce od 1978 roku. Było to dla niego formą terapii po wypadku w kopalni Rozbark w Bytomiu, w 1976. Był po trepanacji czaszki, nie słyszał na lewe ucho. Lekarz powiedział mu przy wyjściu - albo alkohol i za rok wyjedziesz stąd w worku, albo sport, bo jesteś sprawny. Tata pochodził z wielodzietnej rodziny i w domu miał tylko rower. I tak poszło. Od 1978 roku jeździł prawie non - stop. Tysiące kilometrów po Polsce, spanie wszędzie i w każdym gościnnym progu. Robiłem mu wtedy zdjęcia gdy wracał - tak jakbym wiecie, chciał kawałek tej chwilowej chwały przeciągnąć do swojego życia, żeby było choć na chwilę fajniejsze. W końcu, po terapii, lekach, po wstaniu z kolan stwierdziłem że wyremontuję mój stary rower, którym pojechaliśmy na ostatnią wspólną wyprawę i zaczniemy jeszcze raz. Od słowa do czynu nie było już daleko - czterdziestoletni dziś Romet został ogołocony praktycznie do gołej blachy.

W jego remoncie było coś dla mnie. Takie odrodzenie, inny, nowy klimat. To samo stalowe serce, z bliznami - ale nowe, nowy lakier, koła, łańcuch, kierownica. Nowe sakwy, liczniki i światła. Czterdziestolatek zyskał też nazwę - "Profesor Wilczur". Przekornie oczywiście - "Profesor", bo ma swoje lata. "Wilczur", bo zadzior, jak stary basior któremu nie wchodzi się w drogę. U progu 2021 roku jednoślad był kompletnie odmieniony - na tyle, że przygodni ludzie nie odróżniali go od fachowych graveli. Jeżdżę nim do dziś. A z Tatą czekamy na kolejną wyprawę. Pierwsza to była trasa dookoła Polski. Zawsze chciałem to zrobić, to był szczyt moich marzeń, przełamania, udowodnienia sobie że umiem - udało się. 3380km, dwadzieścia sześć dni i ani jednej, powtarzam ani jednej kłótni. Dwóch facetów na rowerach, 25 lat różnicy między nimi, po 2000 zł na łebka i blisko miesiąc w siodle, w deszczu, wietrze, słońcu, błocie, wertepach, kocich łbach i pięknych asfaltach. Bez jednej sprzeczki. Rok później pojechaliśmy po Zachodniopomorskiem i Lubuskiem, w tym roku planujemy kolejną wspólną wyprawę.

Nigdy nie chcieliśmy należeć do żadnego klubu i grupy turystycznej. Wystarczy nam przynależność do PTTK i PTSM. Promujemy też czasopismo "Poznaj Swój Kraj" - taka nasza forma patriotyzmu. Tata działa w ochronie przyrody, ja trochę piszę - mieliśmy jednak swój klimat. Jeden o drugiego się martwi, jeden o drugiego troszczy. Poda wodę, przytrzyma rower przy naprawie, pomoże rozłożyć namiot. Układ 1+1 jest najlepszym z możliwych - co potwierdzali jeżdżący także całkowicie samotnie. Pod Duklą spotkaliśmy starszego pana, który też objeżdżał Polskę i beztrosko oświadczył, że on ma na to czas do końca lipca (był początek czerwca!). Zagadnięty czy woli sam, odparł że nigdy w żadnej grupie nie pojedzie. Dlaczego? Jeden chce szybciej, drugi wolniej. Jednemu pasuje że coś zobaczycie, drugiemu mniej, trzeci będzie narzekał że musi jechać. Dwie osoby to maksimum. I idealny układ wymuszający autentyczny kompromis - zwłaszcza na rowerze, gdzie motoryka, dynamika, sposób jazdy i rozkładania sił są niebywale ważne. Pani z reportażu pojechała z nieznaną osobą na narty - i słono zapłaciła za ten wyjazd. My się znamy, i panuje tu bezwzględna demokracja. Jeśli jeden czuje się słabiej, drugi nie zmusza go do przeholowania. Jeśli obaj mamy siłę - to nogi "podają" i nie ma przebacz. Nie bierzemy jeńców. Ale gdyby była nas trójka - układ zmienia się całkowicie. Bo bierzesz jeszcze kogoś pod uwagę. Bo dysproporcja sił może być różna. Bo dwie osoby mówią "chcemy..." i przegłosują tę trzecią. Kiedy jadę z Tatą, nie martwimy się o to. "Jedziemy to zobaczyć? - Ile nadkładki? - Dwadzieścia. Ale warto. - No to jedziemy, najwyżej wcześniej skończymy". Koniec dyskusji, koniec marudzenia, decyzja podjęta.

Na wyprawie/archiwum prywatne

To że ktoś jeździ na nartach, nie oznacza że jeździ tak samo jak my. Zwłaszcza że to bardzo techniczny sport, wymagający, drogi i wyrafinowany. Piękny w swojej prostocie, ale niedoceniony ze względu na ogrom wysiłku jaki trzeba podjąć, by się nim w pełni cieszyć. Pani popełniła błąd, nie tyle w doborze partnerki ile w przesunięciu na nią części odpowiedzialności za radość, jaka miała być udziałem ich dwojga. Jej konkluzja jest świetna - sama byłabym - i tu pada litania: zadowolona, spokojna, wypoczęta. Przede wszystkim - szczęśliwa. I to szczęście też trzeba mieć odwagę sobie wziąć. Na rowerze oczywiście jest inaczej, ze względów technicznych, ale jednocześnie bardzo podobnie. Próbowaliśmy jazdy w większych grupach i kiedy są to osoby dorosłe, zawsze dochodzi do konfliktów. Możesz być najłagodniejszą osobą na świecie - i tak coś komuś nie będzie pasować. Dwie osoby to zatem absolutne maksimum. Chcesz - jedziesz. Nie chcesz - stoisz. Nie możesz rzucać fochami, bo nie wracasz do pokoju w hotelu, tylko musisz pedałować do następnego punktu, który dodatkowo nie wiadomo gdzie będzie: może agroturystyka, a może namiot albo tarp, z kąpielą w sadzawce? Na kogo wtedy będziesz zły? Komu wtedy będziesz rzucać swoimi nerwami w twarz? Z dobrym humorem przychodzi nastawienie, śmiech i trudności stają się atrakcjami. Zdołaliśmy się poznać i dopasować na nowo - i tego życzę tak tej pani, jak i wszystkim podróżującym z mniej lub bardziej przygodnymi osobami.

Pozdrawiamy!

Bartek Ułanowski

 

Tagi:

podróże ,  Polska ,  ojciec ,  syn , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót