Partner: Logo KobietaXL.pl
Niewiele osób dociera na Wyspę Wielkanocną, panu udało się tam być. Jak można się tam dostać?
Na Rapa Nui, do tej najbardziej odizolowanej od innych lądów części świata, można dostać się drogą lotniczą właściwie jedynie z Santiago de Chile. Samolot pokonuje tę trasę zazwyczaj dwa razy dziennie. Obsługuje ją narodowy chilijski przewoźnik o swojsko brzmiącej nazwie LATAM. Chciałoby się powiedzieć „latam z LATAM”, co nie byłoby nieprawdą, bo tych lotów zdarzyło się kilka. Entuzjazm nieco gaśnie, kiedy do głowy dochodzi myśl o kwocie, którą trzeba wyłożyć na podróż – standardowo 1000 dolarów amerykańskich za lot w obie strony, który, chociaż trwa 5,5 godziny, jest tylko lokalnym połączeniem krajowym. Dobrze czasem zerknąć do blogów podróżniczych. W jednym z nich napisano, że bilet lepiej kupować poprzez chilijską, a nie amerykańską stronę LATAM. Ceny różnią się co najmniej o 30%. Ten niuans, drobny szczegół w postaci domeny, dwóch liter na końcu internetowego adresu, może radykalnie zaważyć na cenie. Ostatecznie bilet kosztował nie 30% mniej a… ponad dwa razy taniej – jedynie 1400 złotych. I bardziej promocyjnie się już nie da.
 
Zanim jednak udało się panu dolecieć, były po drodze różne przygody...
Do samego końca nie było pewne, czy wyprawa na Wyspę Wielkanocną pod koniec 2019 roku dojdzie do skutku. Jesienią w Barcelonie, w której miał się rozpocząć czternastogodzinny lot do Santiago de Chile, po raz kolejny wybuchły zamieszki na tle niepodległościowych dążeń Katalończyków. W październiku z kolei władze chilijskie zwiększyły ceny biletów na metro o 30 peso. Te przysłowiowe parę groszy starczyło, aby wywołać rewolucję, której skutki to miasta do dzisiaj wyglądające jak pobojowisko. Chociaż zniszczono wiele budynków, spalono większość stacji metra, w głębi duszy rozumie się złość mieszkańców, ich reakcję na wielką niesprawiedliwość społeczną i szerzącą się korupcję, która nie zna barw politycznych i zdarza się wszędzie na świecie. W tym kontekście łatwiej byłoby znieść potencjalną utratę 5000 złotych wydanych na 12 lotów po różnych częściach Ameryki Południowej, w tym na trasie Santiago – Hanga Roa. Do ostatnich chwil przed wylotem czekałem, czy chilijski prezydent odwoła godzinę policyjną, ludzie przestaną blokować drogi, a samoloty i autobusy ruszą z miejsca. W ostatnim momencie udało się przywrócić transport i nieco tylko uspokoić nastroje. Na ulicach nadal rzucano butelki i kamienie, malowano sprayem kościoły i blokowano ulice. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję z bliska doświadczyć rewolucji – w wersji latynoskiej – która rozlała się szeroką falą także na inne części Ameryki Południowej i nie ominęła Wyspy Wielkanocnej.
 
Gdzie tam się mieszka? To miejsce nastawione na turystów?
Na wyspę nie można polecieć ot tak, spać gdzie popadnie, na dziko pod namiotem, choć teren sprzyjałby takiej formie noclegu. W końcu połowa lądu to park narodowy z płatnym wstępem do większości atrakcji. Przed wylotem należy wypełnić specjalny formularz, w którym, co najważniejsze, podaje się adres pobytu. Hotel, hostel, kwatera prywatna, camping – muszą być wpisane do specjalnego rejestru. Na lotnisku w Santiago turystów udających się na wyspę obsługuje też oddzielna grupa pracowników przy wyodrębnionej bramce bezpieczeństwa. No i zwykły turysta nie może zostać na Rapa Nui dłużej niż 30 dni. Te wszystkie zakazy, nakazy, reguły i obostrzenia budują obraz terytorium niedostępnego i spodziewać się można, że na miejscu skrupulatnych formalności zdarzy się ciąg dalszy. Tymczasem po wylądowaniu idzie się po płycie w stronę hali przylotów, która wygląda mało poważnie jak na poważny status lotniska – jak szałas, obok którego wita gości pierwszy moai z szeroko otwartymi oczami. Forma budynku powoduje uśmiech, ale sam pas startowy to już obiekt potężny, który nadaje się do przyjmowania promów kosmicznych. Na lotnisku nikt niczego nie sprawdza, a już na parkingu przed zabudowaniami pierwszy kontakt z tubylcami czekającymi na podróżnych, którym nakłada się na szyję sznury kwiatów na znak powitania. Ich kolor i woń oszałamia.
 
Pan zamieszkał w małym hostelu. Z opisu wiem, że nie był zbyt ekskluzywny...
Kiedy już usiadłem na łóżku w pokoju prowizorycznego domostwa, hostelu z płyt paździerzowych należącego do autochtonicznego małżeństwa Beti i Andreasa oraz trojga ich dzieci, zdałem sobie sprawę, że odległość między moim domem a tym miejscem wynosi aż 15 300 kilometrów. To dosłownie koniec świata, prawie druga strona globu, skąd już dalej właściwie wybrać się nie można. Ta myśl wystarczy, żeby poczuć się przez moment nieswojo, doznać przeszywającego osamotnienia i pozostać przez chwilę w letargu z pytaniami, co by było, gdyby trzeba było nagle wracać? Po zsumowaniu wszystkich odcinków podróży na linii Warszawa – Rapa Nui wychodzi na to, że czas lotu z powrotem trwałby prawie dobę, jeśli oczywiście nie zdarzyłaby się po drodze jakaś chilijska rewolucja. Domostwo było wygodne. Udało się tam poznać Francuza, który objechał Amerykę Południową motorem, oraz sympatyczną Ekwadorkę, która ze swoimi migdałowymi oczami wyglądała jak postać z inkaskich rzeźb. Jedynie uciążliwe było cowieczorne borykanie się z chmarą karaluchów ośmiocentymetrowej długości, co może być pewnym kłopotem, jeśli ktoś śpi z otwartymi ustami. Fauna, choć skromna, wydaje się tu rozmiarowo większa.
 
Jak się podróżuje po wyspie?
Na wyspie nie ma publicznego transportu. Można wykupić wycieczkę lub też wynająć samochód, choć potrzebne jest międzynarodowe prawo jazdy. W oficjalnej agencji wynajem pewnie byłby bardzo drogi. Na Rapa Nui drogie jest wszystko oprócz lokalnie uprawianych warzyw i owoców, jak np. bananów, z wyjątkiem ryb czy niektórych wyrobów rękodzieła – biżuterii z muszli czy figurek moai z tufu wulkanicznego lub popularnego w Chile lapis lazuli.
 
Rybacy w Hanga Roa
 
Reszta to towary sprowadzane z lądu stałego, stąd ich cena jest 2-3 razy wyższa niż w Polsce. Mój samochód należał do koleżanki Beti. Auto dostałem w użytkowanie na kilka dni za niewielką kwotę. Niepotrzebne okazały się jakiekolwiek formalności jak umowa czy ubezpieczenie. Nigdy na oczy nie widziałem też dokumentów do mojego Suzuki – żadnego dowodu rejestracyjnego czy kwitu przeglądu. Co się bowiem może stać na wyspie, gdzie wszyscy się znają, jest jedno miasto, jedna główna droga asfaltowa, jedna żwirówka, kilka ziemnych, jeden kościół i może z jeden radiowóz policji, którego nigdy nie widziałem? Właściwie to nic.
 
Oczywiście musiał pan obejrzeć słynne figury. Jakie robią wrażenie?
One są spektakularną atrakcją Wyspy Wielkanocnej. To są kamienne (tak naprawdę wycięte z lawy) antropomorficzne figury, których jest 887. To toporne, zamknięte w obrysie prostopadłościanu monolityczne bloki ze spłaszczonymi głowami, postaci o podłużnych uszach, masywnych czołach, zadartych nosach i głębokich oczodołach.
 
Dominik Maiński na tle figur w kamieniołomie Rano Raraku.
 
 
To figury, których wątłe ramiona mocno przylegają do tułowia, a dłonie oparte są o wydatne brzuchy. Rzeźby są do siebie bardzo podobne. Właściwie to różnią się jedynie wzrostem i dodatkiem w postaci koka z czerwonego tufu wulkanicznego na głowie (pukao), który prawie zawsze mylony jest z nakryciem głowy – rzekomą czapą czy kapeluszem. Najwięcej rzeźb zlokalizowanych jest wzdłuż brzegu oceanu. Stoją w rzędzie na platformach zwanych ahu. Największe wrażenie robi Ahu Tongariki na wschodnie, gdzie na podeście ulokowano aż 15 rzeźb. Jedna z teorii mówi, że wskazują one źródła wody, inna – że są to portrety przodków o zróżnicowanym statusie społecznym, a ich zadaniem jest ochrona lądu przed złowieszczym morzem. Jeszcze inna hipoteza głosi, że figury miały gromadzić energię legendarnego pierwszego wodza wyspy Hotu Matu’a, zapewniać deszcz i urodzaj.
 
Ahu Tongariki - to miejsce robi największe wrażenie.
 
Ostatnie badania wskazują, że posągi stawiano w miejscach z najbardziej żyzną glebą. Tajemnicą pozostaje sposób transportowania kolosów z kamieniołomu Rano Raraku, gdzie powstała większość z nich, w miejsca odległe o kilkanaście kilometrów. Albo toczono je na drewnianych balach czy płozach, albo też mozolnie przesuwano w pozycji pionowej, wprawiając je za pomocą zestawu lin w ruch przypominający kroczenie człowieka. 
 
Pan, jako historyk sztuki, starał się stworzyć swoją teorię ich powstania?
Nawet jeśli się nie zna licznych teorii na temat powstania moai lub na moment o nich zapomni, po dotarciu do ok. dwustu z nich rodzi się w głowie pytanie – dlaczego rzeźby są tak podobne do siebie? Przecież powstały w okresie kilkuset lat między XI a XVI wiekiem. W sztuce innych rejonów świata taki czas był wystarczający, aby zdążyły zrodzić się i przeminąć różne epoki i style plastyczne, aby sztuka średniowieczna ustąpiła miejsca renesansowi, odrodzenie odeszło na rzecz manieryzmu, a manieryzm zamienił się w barok. Czyżby rzeźby z Rapa Nui były portretem jednej konkretnej osoby, np. tego samego boga?
 
Czy jest to ten sam bóg?
 
 
Skąd monoteizm miałby zaistnieć tak daleko od europejskich czy azjatyckich religii uznających jednego stwórcę? Kiedy opowiadałem mieszkańcom wyspy o różnorodnych teoriach na temat moai, reakcja zawsze była ta sama – śmiech i machnięcie ręką na znak, że jestem co najmniej w błędzie. Ale nie tylko na wyspie wyśmiewano moją „wiedzę”. Podobnie zareagowała kobieta prowadząca taksówkę w Buenos Aires, właściciele hostelu w San Pedro de Atacama czy przyjaciele z Montevideo, u których spędziłem kilka uroczych dni. Wszyscy, którym opowiedziałem o rzeźbach, podnosili na koniec palec do góry, wskazując na miejsce, z którego pochodzą same kolosy, ich autorzy lub też bohaterowie, których te figury obrazują. Można nadawać różne miana owym istotom – bogowie, mitologiczni giganci, przybysze z kosmosu lub jedynie wytwory ręki ludzkiej, choć w skali makro. Niemniej jednak trudno jest wyobrazić sobie, jak powstało i jak zostało przemieszczonych tych prawie 900 egzemplarzy masywnych figur, gdzie każda waży co najmniej kilkanaście ton i mierzy od 6 do 10 metrów wysokości. 
 
Ale są tam i inne rzeczy warte zobaczenia?
Oczywiście. Wyspa Wielkanocna to nie tylko wielkie moai. To także kilka wyżłobionych w lawie jaskiń (najpiękniejsza – Ana Kakenga z bajecznym widokiem na ocean), w których ukrywali się dawni mieszkańcy.
 
 
Jaskinia Ana Kakenga.
 
 
 
Kusi przepiękna piaszczysta plaża Anakena, kilka wulkanów z jednym dominującym – Orongo. Kąpiel na Anakenie to nie tylko przyjemność oceanicznej ablucji, ale też porażające doznania wzrokowe, kiedy w jednej linii ukazuje się przed oczami ocean, piaszczysta plaża, palmy, ahu z siedmioma moai oraz wzgórze z reliktami prastarej osady.
 
Plaża Anakena.
 
 
Wulkan Orongo.
 
Kultura wyspy to przede wszystkim polinezyjski taniec, śpiew i muzyka, które opowiadają o codziennych aktywnościach życia i emocjach, jak polowania, żegluga czy miłość.
 
Festiwal w Hanga Roa.
 
 
A wszystko okraszone jaskrawym kolorem – barwą strojów z naturalnych materiałów – muszli, kwiatów, długich traw i piór. Sztuka sakralna kumuluje się w jedynym na wyspie kościele pod wezwaniem Świętego Krzyża w stolicy, którego fasadę zdobi miszmasz motywów chrześcijańskich i tradycyjnych wyobrażeń opartych głównie o miejscową faunę. Co ciekawe, wierni obu płci dość luźno podchodzą do religijnych rytuałów, nie zdejmując nakryć głowy po przekroczeniu progu świątyni w strojach nierzadko roboczych.
 
Kościół w Hanga Roa.
 
 
Mieszkańcy mają świadomość, że żyją w miejscu wyjątkowym i „uświęconym”. Z jednej strony posiadają swoje bóstwa i kosmicznych strażników moai, z drugiej ich ojczyznę odkryto dla świata w Niedzielę Wielkanocną 5 kwietnia 1722 roku. Wtedy to Holender Jacob Roggeveen ujrzał ląd Rapa Nui. Stało się to w świątecznym czasie, który jest okresem najważniejszym dla chrześcijaństwa, momentem największej radości ze zmartwychwstania Chrystusa. Historia Rapa Nui to jednak nie dzieje pełne szczęśliwości i spokoju.
 
Ten malutki skrawek ziemi o wymiarach 15 na 20 kilometrów dotknęło niewyobrażalnie wiele zła i tragedii. Opowie pan o tym?
 Prawdopodobnie z powodu wykarczowania lasów na potrzeby transportu figur, gleba stała się nieurodzajna. Przysłużył się temu także szczur polinezyjski, którego do dzisiaj można zobaczyć gdzieniegdzie pod krzakiem, bo drzew nie ma prawie wcale z wyjątkiem kilku zagajników w centrum lądu. Klęska głodu spowodowała walki plemienne i kanibalizm. Za czasów kolonialnych większość mieszkańców porwano jako niewolników na teren kontynentu (została ponad setka).
 
 
Takie obrazki też się zdarzają na rajskiej wyspie.
 
 
Gdzieś w pamięci zbiorowej czy genach tkwi dramat minionych czasów, co objawia się w niechęci do kontynentalnej bazy – państwa chilijskiego, kiedyś okupanta, potem kraju, któremu nie zależało na tym skrawku ziemi, choć starania o sprzedaż wyspy ostatecznie nie powiodły się. Zakątka nie chcieli Amerykanie, Brytyjczycy czy Niemcy. Dzisiaj w pewnych rejonach Hanga Roa, zwłaszcza tam, gdzie najbardziej widać kapitał chilijski, przed kilkoma „luksusowymi” (bo do pełnego luksusu daleko) hotelami łopoczą na wietrze flagi i banery, z których krzyczą po hiszpańsku napisy z żądaniem independencji. Turyści podobno też nie są mile widziani. Oprócz kilkuset dolarów od osoby, które wpadają do miejscowego budżetu podczas standardowo kilkudniowych pobytów, przybysze zostawiają też tony śmieci. Beti i Andreas przyjęli mnie natomiast wyjątkowo miło. Okazało się, że gościna prawie wszędzie na świcie przybiera finalnie formę mniej lub bardziej zakrapianych alkoholem spotkań, które zawsze wyglądają tak samo, także na Rapa Nui. Ludzie nagle stają się sobie jeszcze bardziej bliscy, mimo że ich kulturę i życie dzieli dystans prawie połowy równika. Jak zwykle giną bariery językowe. Na co dzień pogadasz tu tylko po hiszpańsku i w rapanui. „Amigo, estás en mi corazón por siempre!” – padło nieraz. Pod wpływem „procentów” ludzie lubią się przytulać. Na wyspie i w Ameryce Południowej, co urzekające, robią to też bez alkoholu. A następnego dnia kac doskwiera tak samo. Może dlatego Beti ominęła pewne etapy w procesie prania mojej garderoby, o której przepierkę poprosiłem kilka godzin przed imprezą. Z niewypłukaną i niedoschniętą konfekcją musiałem wracać następnego dnia do Santiago. Niedostatki wynagrodziła mi ich wspaniała gościna i naszyjnik z lokalnych muszli nałożony mi na szyję tuż przed odlotem z lotniska, gdzie odwieźli mnie całą rodziną.
 
dr Dominik Maiński – historyk, historyk sztuki, podróżnik, przewodnik turystyczny PTTK po Lublinie, „Przewodnik Inspiracji” Urzędu Miasta Lublin, twórca i organizator East est – Festiwalu Wschodnich Podróży (www.eastestfestiwal.eu), odwiedził przeszło 50 krajów w Europie, Afryce, Azji i Ameryce Południowej
 

Tagi:

podróże ,  Dominik Maiński ,  Wyspa Wielkanocna , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót