Partner: Logo KobietaXL.pl

Praca z osobami niepełnosprawnymi umysłowo nie jest prosta. Czemu wybrałaś taką drogę? Świadomie czy przypadkiem?



Sama często o tym myślałam. Doszłam do wniosku, że to rodzaj odkupienia win z dzieciństwa. Pamiętam jak byłam dzieckiem i zimą, a mieszkałam w małej miejscowości Libuszy pod Bieczem, wyglądałam przez okno. Wtedy mróz robił na szybach piękne wzory, dziś mało kto to pamięta. I patrzyłam jak drogą chodził taki miejscowy „głupek”. Miał na nogach onuce, mieszkał w ziemiance, dorośli zakazywali nam zbliżania się do niego. Musiał być bardzo samotny… Była też niedorozwinięta Jańcia. Miała ponad 20 lat, a bawiła się z nami, dziećmi. Boże, jacy my byliśmy okrutni. Chłopcy nawet kamieniami w nią rzucali. A ona i tak wracała… Nikt nam nie tłumaczył, jak traktować takich ludzi. A przecież moja matka była przedszkolanką. Nie była głupia... I potem wybrałam pedagogikę specjalną.



Czasy faktycznie były inne. Ja pamiętam jak w latach 80-tych przeżyłam w Hiszpanii szok kulturowy. Na ulicach, w parkach, w restauracjach – ludzie niepełnoprawni, upośledzeni. Dzieci z Downem. Nikt się ich nie wstydził, nikogo ich widok nie szokował.



No tak, ten wstyd jest najgorszy. Ja się akurat dziś wstydzę, że mogliśmy naszą Jańcię wtedy tak dręczyć… Ale to do i teraz często pokutuje, ten brak akceptacji dla upośledzonego dziecka. Znam przypadek, kiedy teściowa zaszczuła synową, że nie potrafiła urodzić zdrowego potomka. Dalej często tacy ludzie są trzymani w ukryciu, żyją w upodleniu, izolacji. No bo nie ma się czym chwalić, ani doktorem nie zostanie, nie wiadomo, co z nim będzie, jak rodzice umrą. To ogromny problem. I nawet świadomi rodzice, mocno kochający, często robią dzieciom upośledzonym umysłowo krzywdę. Nie pozwalają nic robić w domu, ubierają jak małe dziecko, ubezwłasnowolniają psychicznie. Nie naznaczają ich dorosłości, nie pozwalają dojrzeć nawet na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe. Osoby upośledzone umysłowo osiągają z reguły poziom 9 - 14 letniego dziecka. To wcale nie mało i wiele można je nauczyć, wiele z nimi zrobić.

 

teatroterapia

Stąd pomył na teatroterapię?

Głównie z powodu zniechęcenia do szkół specjalnych, gdzie wieje nudą. Teatroterapię stworzyłam w 1995 roku, w 2009 powstała moja fundacja. Działamy już wiele lat i sporo udało się zrobić. Z nimi naprawdę jest kontakt, mogą być w miarę samodzielni. To ciężka praca, ale warto. W fundacji sami gotują, sprzątają. Muszą umieć robić zakupy, liczyć pieniądze. Noszą ze sobą prawdziwy dowód, nie ksero. Nawet uczyliśmy się prowadzić walizkę na kółkach przed wyjazdem. Bo w domach są najczęściej wyręczani, rodzina za nich wszystko robi. Bez sensu. No i oczywiście rzecz najważniejsza – realizują się przez sztukę. Każdy tekst omawiamy, ja im mówię co mi gra w duszy, oni starają się z tego brać jak najwięcej. Książek słuchają z audiobooków. Nie takich dla dzieci, poważnej literatury. Llosy choćby. To nie żart. Zawsze coś do nich dotrze. Choć z drugiej strony mam świadomość ich upośledzania. Uczę na przykład tego, by niczego nie podpisywali bez obecności bliskich "normalsów". Bo są jak małe dzieci – łatwowierni, można kredyt podsunąć do podpisu, naciągnąć.



Obejrzałam ostatnio waszą „Operę kartoflaną”. Wzruszyłam się, choć przecież to nie był mój pierwszy kontakt z osobami upośledzonymi. Świetnie tańczą, no i te teksty piosenek – genialne. Uważam, że wszyscy, w tym głównie młodzież licealna powinna obowiązkowo Operę zobaczyć. Zmienia perspektywę.



Niestety, jednak mimo naszych starań szkoły nie są zainteresowane. Też uważam, że przedstawienie powinno dotrzeć do szerokiego grona osób. Teksty pisała matka jednej z naszych dziewczyn, pięknej dziewczyny, niestety, upośledzonej.

 

 

 

I te teksty są faktycznie świetne, mówią o samotności, o odrzuceniu, o marzeniach, które się nie spełnią. Bo oni nie pójdą do pracy, nie założą rodziny, nie będzie takiej miłości jak w bajce… Ta matka trzy lata po napisaniu tekstu zrozumiała, że pisała o sobie, o swoim żalu. Zobacz, ile musiało minąć czasu. Trzeba umieć przeżyć żałobę po dziecku, po tym wymarzonym, zdrowym, cudownym, żeby pokochać to niepełnosprawne. Nie każdy to potrafi. Dlatego to taki trudny problem. I dla nich i dla ich rodziców. Przecież moi podopieczni mają świadomość swojej inności i też jest w nich żal i tęsknota za normalnym życiem.



Normalność też nie gwarantuje szczęścia…



Owszem, ale daje potencjalnie na nie szansę. A tu jak w piosence z Opery – Pętlą na szyi i kamieniem jest dla mnie słowo „upośledzenie”. A dla nas słowo „upośledzenie” jest jak więzienie, jak więzienie.



A skąd taki tytuł „Opera kartoflana”?


Bo my mamy takie powiedzenie – nie bądź jak worek kartofli. Czyli nie bądź niezauważalny, szary, bezwolny, odstawiony do kąta, jak coś, co można przestawiać. I ja chcę ich przynajmniej od tej „workowatości” uwolnić. Niech mają swoją dumę, swoje osiągnięcia. Każda nowa umiejętność to dla nich przełom w życiu, odzyskują godność. Okazuje się nagle, że są przydatni, mogą pomagać w domu. Może dla „normalsów” to niewiele znaczy, dla nich to ważne. A jak tworzą teatr, wchodzą w swoje role, to dodatkowo obdarowują innych. Ich życie nabiera sensu.

Rozmawiała Magdalena Gorostiza

 

 

Tagi:

kobietaxl ,  Maria Pietrusza Budzyńska ,  teatroterapia ,  Opera Kartoflana ,  Lublin , 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót